Witam serdecznie.

Kiedy w 2001 roku opuszczaliśmy rodzinne miasto Wrocław, naszym nowym miejscem na ziemi stały się okolice gór Izerskich. Na Pogórzu urzekło nas wszystko-dzika przyroda, piękne widoki, czyste powietrze. Zamieszkaliśmy w zabytkowym, regionalnym przysłupowym domu.

Góry i Pogórze Izerskie, to tereny wciąż turystycznie niedocenione, przez co zachowały swój niekomercyjny charakter. Nie są to deptaki i promenady, jakich wiele w pobliskich Karkonoszach. Znajdziecie tu spokój i kontakt z naturą.

Pragnę zaprosić Was na wirtualną wycieczkę po regionie. Będziemy razem spacerować po okolicy, zwiedzać zamki, zgłębiać tajemnice przyrody i poznawać bogatą, wielokulturową historię tych ziem.

Jeśli ktoś zapragnie zobaczyć to wszystko na własne oczy, czekają na Was gościnne progi naszego gospodarstwa agroturystycznego, które stanowi bazę noclegową i wypadową nie tylko w pobliskie góry Izerskie, ale również w Karkonosze, do Czech i Niemiec.

Zainteresowanych zapraszam do zapoznania się z naszą ofertą na stronie internetowej gospodarstwa, której adres znajdziecie po prawej stronie bloga.

piątek, 30 września 2011

Powrót na Tłoczynę, czyli emeryci z napędem turbo.


-Gdzie wy tu macie stację kolejową?- zapytałam mieszkańca malowniczej wioski Kwieciszowice, który widząc obce auto, trzeci raz zawracające pod swoim domem, wyszedł sprawdzić, kto się tam koło jego obejścia kręci.
-A na co wam stacja, przecież tam nic nie ma, nawet budynku.
-A pociągi się tam zatrzymują?
-A pociągi tak, zatrzymują się
-To dobrze, bo mamy tam wyznaczone spotkanie.
-A to tam, tam- uczynny człowiek pokazuje palcem na szutrową drogę, w którą baliśmy się wjechać myśląc, że prowadzi do nikąd.

W Kwieciszowicach na stacji, gdzie niczego nie ma, ale mimo to zatrzymują się tam pociągi, miała rozpocząć się kolejna wyprawa z cyklu „Rajd na raty”,organizowana przez jeleniogórski oddział PTTK. Wycieczkę miała poprowadzić bardzo lubiana przez miłośników górskich wędrówek przewodniczka sudecka, pani Bożena Matuszewska. Postanowiliśmy wziąć udział w wyprawie, gdyż zaplanowana trasa prowadziła w miejsca, w które nie zdołaliśmy dotrzeć podczas poprzedniej indywidualnej wędrówki w te okolice. Nęcił nas też fakt, że pani Bożena  zaprowadzi nas do Starej Jodły oraz na miejsce pogańskiej świątyni, której bezskutecznie poszukiwaliśmy wiosną. Możecie o tym przeczytać TUTAJ.
Tak oto znaleźliśmy się na kwieciszowickim peronie, zastanawiając się, jak będzie wyglądała nasza wędrówka.


-Wiesz- zagaiłam- wydaje mi się, że może być sporo ludzi. Myślę, że może nawet ze trzydzieści osób.
-Wątpię- tym razem Chłop wykazał się pesymizmem- przyjedzie może pięć osób.
To, co zobaczyliśmy kiedy nadjechał pociąg, wprawiło nas w małe osłupienie.
Miałam rację- zebrała się tam grupa ponad trzydziestu osób, z tym, że największym dla mnie zaskoczeniem był fakt, iż byli to głównie emeryci. Przynajmniej połowa z nich była "tuningowana"- posiadała profesjonalne kije. Za czasów mojego dzieciństwa, emeryci chodzili po wsiach z kosturami, ale cóż czasy się zmieniają, mody przemijają, teraz każdy, nawet emeryt może być trendy i cool :-)Zawsze, jak taka grupa osób z kijkami przechodzi pod moim domem, mam ochotę zapytać, czy narty im pokradli, czy co? :-)
W pierwszej chwili, gdy otrząsnęłam się z niewielkiego osłupienia, pomyślałam- bardzo dobrze, przynajmniej tempo nie będzie mordercze, nie będzie obciachu, jeśli ustaniemy gdzieś i złapiemy zadyszkę. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że emeryci są stałymi uczestnikami cotygodniowych wycieczek, mają kondycję i krzepę, której pozazdrościć mógłby niejeden nastolatek. Tym bardziej, że nastolatki teraz cherlawieją przy komputerach uprawiając wirtualną glebę na swoich wirtualnych farmach. Żeby nie było nieporozumień. Nie tyle zaszokowali mnie swoją liczebnością emeryci, co niemal kompletny brak ludzi młodych.

Kiedy ruszyliśmy raźnym krokiem ze stacji w kierunku wsi zrozumiałam, że to nie jest wycieczka, gdzie emeryci będą ciągnęli się i odpoczywali co kilka kroków. To była najnormalniejsza wędrówka, gdzie nie warto było się ociągać, bo można było zostać mocno w tyle. Podczas takich zbiorowych wycieczek mam metodę, aby utrzymać się na samym przodzie. Sprawia to wówczas wrażenie, że grupa jest malutka- widzę przed sobą dwie, trzy osoby, a do tyłu się nie oglądam. Mogę też dzięki temu skorzystać z bogatej wiedzy przewodnika, a pani Bożena była jak najbardziej kompetentną i obeznaną z Górami Izerskimi i ich tajemnicami osobą. Ruszyłam zatem i ja z kopyta.

Płyta przy drodze upamiętniająca tragiczną śmierć podczas zwózki drewna jednego z mieszkańców okolicy. Została znaleziona przy kopaniu przydrożnego rowu. Znaleźli się dobrzy ludzie, którzy wyeksponowali ją na powrót.


Pierwszym punktem wycieczki była Iwenica, dawna leśniczówka, gdzie zrobiliśmy sobie postój, abyśmy wszyscy nabrali sił przed dalszą wędrówką. Znajduje się tam teraz zajazd, gdzie można sobie coś zamówić. Podczas kiedy my popijaliśmy kawkę, przed oczami przemknął mi jakiś niegrzeczny emeryt dzierżący  beczułkę po piwie pod pachą. No ładnie, ładnie... :-)


Podczas węrówki miałam okazję porozmawiać z kilkoma osobami. Zaimponował mi pewien starszy pan, grubo po sześdziesiątce, a może nawet bliżej siódmego krzyżyka, który będąc na emeryturze i ciesząc się wolnością, przemierza z kolegą całą Europę na rowerze, zatrzymując się co sto kilometrów (sto kilometrów dziennie na rowerze!!!) w gospodarstwach agroturystycznych. 
To nie są zgorzkniali emeryci, którzy narzekają na swój los, to cieszący się ze swojej jesieni życia ludzie. Na tej wycieczce dotarło do mnie, że starość mamy taką, jaką sobie sami stworzymy, pomijając oczywiście sprawy, na które nie mamy wpływu, czyli choroby genetyczne, czy wypadki rujnujące zdrowie.
Ale dosyć tych rozważań, powróćmy do naszej wędrówki.

Po posileniu się kawą (my) oraz piwem (większość emerytów, gdyż każdy chyba zna to przysłowie „piwo z rana, jak śmietana” :-) wzmocnieni ruszyliśmy w kierunku szczytu Tłoczyny. Na Tłoczynę nie udało mi się wspiąć poprzednim razem. Oblecieliśmy wówczas jedynie Jelenie Skały i Źródło św. Wolfganga (inaczej Wolframowe Źródło), gdyż poszukiwanie nieistniejącego miejsca po świątyni zabrało nam za dużo czasu. Po drodze mieliśmy mieć na uwadze pewne charakterystyczne tylko dla tego miejsca niebieskie minerały- kordieryty, ale nasi "turbo- emeryci" wzięli takie tempo, że nie było szans utrzymać rytmu i stworzyć sobie kolekcji. Trudno, i tak się tam wybierzemy sami jeszcze pewnie nie raz.








Poniżej miejsce, gdzie kiedyś stała Bycza Chata. Była to kultowa chatka na szlaku, gdzie spędzało się Sylwestra, czy urządzało spotkania. Pewnego dnia po prostu się rozpadła.



Z miejsca po Byczej Chacie ruszyliśmy na szczyt Tłoczyny.
Cóż, nie był on bardzo imponujący, bo mocno porośnięty krzakami. Myślę, że gdyby pani przewodnik nie pokazała nam palcem punktu wysokościowego w chaszczach, to byśmy go przeoczyli. Ale ważne, że góra została zdobyta.

Droga na górę

zbliżamy się

Jesteśmy na szczycie

Kadr na punkt wysokościowy-783 m

Idąc dalej i kierując się na północ zeszliśmy do miejsca, które zaparło nam wszystkim dech w piersi. Przed nami roztaczało się piękne gołoborze i jeszcze piękniejszy widok na okolicę.






Chłop kontempluje...

Baba kontempluje...

panorama na Karkonosze

panorama na Góry Kaczawskie

panorama na równiny zachodniej Polski

Naszą uwagę zwrócił dziwny, tajemniczy znak na jednym z kamieni. Kto zadał sobie tyle trudu, aby głęboko wyryć taki znaczek, po co to zrobił i co miał on oznaczać? Tego się chyba już nie dowiemy. A może są w eterze ludzie, którzy mają jakąś teorię na ten temat?


Zjedliśmy obiad w postaci suchego prowiantu, odpoczęliśmy i rozpoczął się dla nas najważniejszy punkt wycieczki- Stara Jodła i przypuszczalne miejsce po zaginionej, pogańskiej światyni. Wcześniej jednak zahaczyliśmy o opisane przeze mnie wcześniej Źródło św. Wolfganga.
Źródło św. Wolfganga, które nazywałam w poprzednim wpisie „Wolframowym Źródłem”, gdyż tak było podpisane w Słowniku Geografii Turystycznej Sudetów oraz na większości map, wyglądało troszkę jakby inaczej, niż wiosną. Przede wszystkim zniknął krzyż, pod którym klęczałam wiosną. Uważam, że to bardzo tajemnicza sprawa. Ktoś buchnął krzyż!

Widok na źródełko wiosną.


I podczas tej wycieczki- jesienią.

Wypiwszy łyk wody i zakąszając ją batonikiem, aby nie wywoływać Złego (pamiętacie tę legendę z poprzedniego wpisu?) ruszyliśmy ku świętym miejscom.

Okazało się, że owego pomnika przyrody poszukiwaliśmy w troszkę złym miejscu, choć kręciliśmy się w jego pobliżu. Pień obalonej przez siły natury Starej Jodły robi ogromne wrażenie. To niesamowite uczucie, kiedy zdajemy sobie sprawę, ile setek lat górowała nad okolicą, świadkiem czego bywała i ile pokoleń ludzi podziwiało jej majestat. Teraz podziwiamy jej upadły pień i żywimy nadzieję, że posadzona obok nowa jodełka dożyje równie sędziwego wieku. Jodełka sprowadzona została przy pomocy alpinistów z Rudaw Janowickich. Posadzona przez przewodnika sudeckiego, Sławomira Stankiewicza dnia 3 maja 2003 roku, ma szansę na to, by kontynuować tradycję Starej Jodły i stać się dla przyszłych pokoleń nowym pomnikiem przyrody.





Powiem szczerze, że trudno poczuć magię tego miejsca, kiedy wokół kręci się czterdzieści prawie osób, średnio zainteresowanych magią i energią, jaka płynie z tej okolicy. Ledwo udało się nam rzucić okiem na polanę, na której w XII wieku stała pogańska świątynia plemienia Milczan, gdyż emeryci włączyli "turbo doładowanie" i popędzili dalej.
Niemniej jednak postanowiliśmy nieco zostać w tyle i spenetrować w trzy minuty ową polankę. Już po jednej przebieżce mamy niemal pewność, że to tutaj stała owa budowla. W jednym miejscu teren układa się w narożnik, który musiał być stworzony ludzką ręką, natura bowiem nie tworzy sama kamiennych fundamentów.


Rzut oka na polanę


 Polana-centrum

Boki, gdzie dopatrzyliśmy się narożnika

Jeśli pogoda pozwoli, w październiku wrócimy w to miejsce i spędzimy tam troszkę więcej czasu, gdyż i tak niedaleko źródła Wolfganga przebiega ścieżka do następnych atrakcji Gór Izerskich- szczytu Kowalówki i jej okolic.

Myślicie, że tak łatwo opuścić święte miejsce? Kiedy z oczu zniknął mi ostatni "turbo-emeryt", bez słowa porzuciłam miejce kultu i ruszyłam truchtem za wycieczką. Starożytnym bogom się to bardzo nie spodobało, gdyż w dosłownym tego słowa znaczeniu, coś rzuciło mnie na kolana, po czym padłam na twarz. Na szczęście pod nogami (teraz pod twarzą) miałam mięciutki, choć moco wilgotny mech. Jak to dobrze, że nie zaryłam nosem w Ciemnym Wądole, czy na innej mocno kamienistej ścieżce. Izery są zdradliwe. Stawiasz stopę na pozornie bezpiecznym miejscu, na wydaje się, że suchym kamieniu i możesz wywinąć orła.
Zapomnianym Bogom złożyłam obietnicę rychłego powrotu i upamiętnienia ich w jaki tylko da się sposób, zatem reszta drogi upłynęła mi w spokoju.

Do wioski Proszowa- następnego, już ostatniego punktu naszego programu, ruszyliśmy przez opisany przeze mnie wcześniej Ciemny Wądół. Tutaj też raczej skupiłam się na bezpieczeństwie (zdradliwie śliskie kamienie) i trzymaniu równego rytmu wędrówki, niż na gromadzeniu kolekcji minerałów. Obfotografowałam go podczas poprzedniej wycieczki.

Zeszliśmy do wioski Proszowa i udaliśmy się w kierunku zabytkowego kościółka sw. Jana Chrzciciela z przełomu XV i XVI wieku, wybudowanego w stylu późnogotyckim, potem przebudowanego na styl barokowy (biedniutki ten barok, mało charakterystyczny).
Zaletą zorganizowanych wycieczek jest możność dotarcia do miejsc, które są w obecnych czasach niedostępne. Z różnych bowiem względów kościoły są zamykane i otwierane jedynie podczas mszy. A podczas mszy zwiedzać kościołów nie wolno. Dzięki pani przewodniczce Bożenie Matuszewskiej  i uprzejmości proboszcza kościoła, drzwi świątyni stanęły przed nami otworem.


Zobaczcie, jaka stara jest wieś Proszowa. Oczywiście w 1211 roku nie nazywała się Proszowa
Sporo wsi w Izerach i na Pogórzu powstało na początku XIII wieku.

Kościół św. Jana Chrzciciela w Proszowej.

Obrzydliwy widok- śmietnik zbudowany z poniemieckich płyt nagrobnych. 
Takie widoki mnie przygnębiają.

Stary poniemiecki krzyż na cmentarzu przy kościele.

Stara pastorówka- ewangelicki odpowiednik plebanii. Niestety lada moment się zawali i zniknie, jak zniknął w latach 80-tych ewangelicki kościół.

Kościół  pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela wyposażony jest w stylu barokowym. Ołtarz został ufundowany przez hr. Ludwika  Schaffgotscha, który za swojego patrona przyjął sobie św Ludwika właśnie. Możemy zobaczyć na ołtarzu scenę związaną ze świętym Ludwikiem, osobą raczej na ołtarzach nie przedstawianą.

Ksiądz opowiada o renowacji krzyża na zwieńczeniu kościoła, żywo przy tym gestykulując :-)

Ambona

W kościele zachowała się XIX-wieczna malowana na szkle droga krzyżowa. Mimo, że napisy są na niej niemieckie, ludzie schowali i uchronili ten niecodzienny zabytek. Dzięki temu cieszy on dziś nasze oczy.



chrzcielnica

organy

Na ołtarzu św. Ludwik z Janem Chrzcicielem

Cudownie było słuchać, z jak wielką pasją proboszcz parafii opowiada o ratowaniu tych zabytków, ale musieliśmy ruszać dalej.

Zagadka botaniczna:
Co to jest? Spotkaliśmy to na drodze. Kwitnie na żółto i upojnie pachnie. Przypominam, że jest końcówka września :-) Dzięki jednemu z cudownych mądrych emerytów, my wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia :-)


Wróciliśmy do Kwieciszowic, gdzie zostawiliśmy samochód, a nasi współtowarzysze mieli pociąg do Jeleniej Góry. Jeszcze ostatni rzut oka na ciekawe chatki w tej uroczej wsi:

Rzadki w naszych okolicach fragment domu zrębowego. 
Być może szachulec został dolepiony do starej chaty zrębowej.



To jest podobno najstarsza chata we wsi z roku 1758, jak widać na zworniku. Mam jednak podejrzenia, że zwornik został zaadoptowany ze starszej chaty, lub wzięty z innego obiektu. Powinien być bowiem nad drzwiami, a nie gdzieś obok.

Wieś Proszowa (Kuntzendorff) i Kwieciszowice (Blumendorff)
na starej XVIII wiecznej mapie.
Ze zbiorów autorki.

I tak zakończyła się nasza zbiorowa wycieczka. Kto wie, być może dam się jeszcze kiedyś namówić na wspólny wypad w towarzystwie dzielnych emerytów. Jedno wiem na pewno, wrócimy w okolice Tłoczyny już niebawem, aby w spokoju i samotności spędzić trochę czasu zanurzając się w atmosferze sacrum.